

Kocia historia zaczęła się tak:
Syn przed wyjazdem na wczasy przywiózł mi na przechowanie swojego kota - Farciarza (widoczny na zdjęciu
z książką). Jest to białoszary dachowiec, bardzo przywiązany do swoich właścicieli, mnie również zna i lubi.
Nowe miejsce tak mu się jednak nie spodobało, że już pierwszego dnia zaczął uciekać i chować się po kątach. Pozamykałam wszystkie okna i drzwi, żeby mieć pewność, że nie wyjdzie na zewnątrz. Tak się w końcu schował, że 4 dni go nie widziałam , nie słyszałam, miski z wodą i karmą oraz kuweta były nietknięte. Zdenerwowałam się nie na żarty. Pomyślałam, że wlazł w jakąś dziurę i nie może wyjść. Dzieci w histerii totalnej, telefonicznie prosiły mnie, żebym poszukała go poza domem, bo rozpieszczony pupilek nie przeżyje, a oni najbliższy lot mają za kilka dni. Czułam się winna, chociaż nic złego nie zrobiłam. Wywiesiłam ogłoszenia, na osiedlu, szukałam na forach internetowych. Chodziłam po ulicach, potrząsając miską z karmą wołając Farciarz! Farciarz ! Była sobota, godzina 20 - ta, szarawo i padał deszcz, gdy podbiegł do mnie z radością białoszary kot. Zarówno ja, jak i najstarszy wnuczek, który mi towarzyszył, byliśmy przekonani, że to Farciarz. Umaszczenie identyczne, miarki w oczach nie mieliśmy, nie zauważyliśmy, że to jest większe od naszej zguby, wzięliśmy więc do domu. W nocy prawdziwy Farciarz, czując nowego kota, wyszedł ze ściany z rurami hydraulicznymi, przez szafkę pod zlewozmywakiem. Zamknęłam Farciarza w łazience, chociaż protestował i w duchu przyrzekałam sobie, że nigdy więcej, żadnego kota do domu nie przyjmę. Rano chciałam nowego kota zanieść w to samo miejsce, gdzie do mnie podszedł, ale się wyrywał i wracał do domu. Była niedziela, a ja chodziłam od domu do domu i pytałam, komu zginął kot. Nikt się do niego nie przyznał. Znowu dawałam ogłoszenia i jednocześnie pojechałam z nowym kotem do lecznicy weterynaryjnej. Tam się dowiedziałam, że to dwu lub trzyletnia kotka, mieszanka dachowca z Maine Coonem, bardzo zarobaczona. Miałam wobec niej dług wdzięczności. Gdyby nie ona, to Farciarz by nie wyszedł, najpierw z uporu, a potem z braku sił. Kupiłam kotce leki, dałam dobrą karmę, nadałam imię żeńskie na "F", (skoro na ulicy, na imię Farciarz zareagowała) i żeby nie wołać na nią nowy kocie. Nie wyrzucałam jej z domu na siłę, czekałam na właściciela. Na naszym osiedlu wszyscy się znają i nowinki rozchodzą się bardzo szybko, ale przez kilka tygodni nikt się nie pojawił. Jakieś małżeństwo idące ulicą powiedziało mi, że ten kot faktycznie tu biegał, ale nie miał domu.
Fiona w momencie pojawienia się w moim domu weszła do transportera Farciarza, jak do swojego i to też nas zmyliło. Jak widzicie, nie wyglądała, tak jak teraz (na dwóch pierwszych zdjęciach).
Tu widać jej wielkość. Zajmuje 90 cm. szerokości łóżka i ma grube łapy.
Z dnia na dzień Fiona w oczach piękniała. Białe łaty stawały się bielsze, sierść bardziej puszysta.

To też Fiona, czyż nie podobna do Farciarza?
Na grzbiecie ma o jedną, małą, białą łatkę mniej, niż Farciarz. Zdesperowana, zastanawiałam się w pewnym momencie, czy jej nie domalować, jak w filmie,
w którym koty różniły się tylko końcówką ogona.
Finał mojej, kociej historii jest pozytywny:
- zaginiony kot szczęśliwie wrócił do swoich bliskich,
- bezdomna kotka znalazła dom,
- ja znalazłam urocze towarzystwo.
Choć to rzeczywistość, nie bajka, aż prosi się
o morał. Może go dopiszecie?